wtorek, 12 stycznia 2016

SERIAL: Wdzięk namiętności, czyli "Mozart in the Jungle"



Ten plakat jest z jednej strony niesamowicie kiczowaty, a z drugiej idealnie oddaje zwariowanego ducha serialu, w którym nic nie jest na serio

Muzyka klasyczna jest nudna, okropna i w ogóle tak beznadziejna, że aż żal o niej pisać. No bo co to niby za utwór, który nie ma gitar elektrycznych i perkusji, tylko jakieś skrzypce różnej wielkości? Szkoda na nią tracić czas. Ale że co? Że ktoś chciał serial robić? I że zrobił? I że ten serial jest najbardziej urokliwym i najcudowniejszym serialem prawdopodobnie w całym 2016 roku?

E tam. Pewnie coś pokręciłaś, bo to nie może być prawda. Przecież o jakiejkolwiek orkiestrze grającej muzykę niewspółczesną nie da się mówić dobrze. A tym bardziej - ciekawie.



Każdy, kto rzeczywiście myśli to, co napisałam we wstępie, najwyraźniej nigdy nie widział serialu Mozart in the Jungle. Wyprodukowany przez Amazona, w sieci pojawił się praktycznie w całości w grudniu 2014 (seria pierwsza) i 30 grudnia 2015 (seria druga). Był (i jest) z nim tylko jeden problem: jego odcinki trwają ledwie po... 30 minut, co powoduje, że nawet w sytuacji względnie dużego natłoku obowiązków jest w stanie się go obejrzeć w całości w ciągu czterech dni. A potem żałować, że jest już za nami. (Z drugiej strony jest to pierwszy serial w moim życiu, o którym od razu po ostatnim kadrze pomyślałam, że na pewno obejrzę go raz jeszcze. I jeszcze raz. I jeszcze).

Zaczyna się od konfliktu dwóch dyrygentów. A potem jest tylko ciekawiej.

Fabuła na początku nie jest skomplikowana: jest sobie Nowojorska Orkiestra Symfoniczna, której dyrygent - Thomas Pembridge (Malcolm McDowell) - odchodzi na emeryturę. Zastępuje go o wiele młodszy i znany ze swej ekscentryczności Rodrigo de Souza (Gael Garcia Bernal), Meksykanin o bujnych, czarnych włosach i nieobecnym spojrzeniu. Jednocześnie wiolonczelistka orkiestry - Cynthia (Saffron Burrows) - poznaje utalentowaną oboistkę, Hailey Rutledge (Lola Kirke) i w pewnym sensie wprowadza ją do zespołu (chociaż nie do końca się to udaje). W międzyczasie Gloria, kierowniczka artystyczna filharmonii (genialna Bernadette Peters) użera się z zarządem, byłym dyrygentem i muzykami, którym na początku nie do końca pasuje nowy dyrygent.

No i niby co w tym takiego ciekawego i świetnego? Ano moi drodzy - postacie. Bez dobrych - to znaczy dobrze napisanych, poprowadzonych i przede wszystkim zagranych - postaci nie da rady zrobić dobrego serialu. W Mozart in the jungle wszystkie warunki są spełnione, bo co się pojawia nowa postać, tym bardziej jest pokręcona i zwariowana, a tym samym - ciekawsza.

Ach, Rodrigo, czemuż masz taką chustę na głowie, Rodrigo?

Mamy tutaj na przykład nowego dyrygenta, Rodrigo, który jest ucieleśnieniem kulturalnego nawiedzenia tak odbiegającym od jakiegokolwiek obrazu dyrygenta orkiestry symfonicznej jak obietnice wyborcze partii politycznych przed wyborami a ich czyny po wyborach. (Postać ta wzorowana jest na prawdziwym dyrygencie, z tym, że pochodzącym z Wenezueli, i nazywającym się Gustavo Dudamel, ale jeszcze nie udało mi się tego wątku dostatecznie zgłębić). Rodrigo żyje muzyką, cały czas popija swoją mate (przyrządzaną w specjalny sposób!), nocami biega na muzyczne imprezy, czasem rozmawia z Beethovenem albo Wolfgangiem, przeżywa w swoim oderwaniu od życia różne neurozy i ogólnie roztacza wokół siebie aurę zwariowanego muzyka. Gael Garcia Bernal w tym zwariowaniu tworzy chyba jedną z najlepszych kreacji aktorskich, które widziałam, i moim zdaniem powinien dostać za tę rolę wszystkie możliwe nagrody (te niemożliwe też, co się będziemy ograniczać).

https://40.media.tumblr.com/82bf2f136babc7f88cf956305d1a1fda/tumblr_nhl5n3zbyN1u6q5cbo1_1280.jpg 
https://40.media.tumblr.com/3ee05fe60b318533d9dac28b21a76371/tumblr_nhl5n3zbyN1u6q5cbo2_1280.jpg
Wzajemne obrażanie się, poziom: dyrygent


Stary (w znaczeniu poprzedni, choć rzeczywiście jest bardziej podeszły wiekiem niż Rodrigo) dyrygent, Thomas Pembridge, może z początku nie wydaje się tak zwariowany, ale obraz ten po paru odcinkach pierwszej serii się zmienia. Thomas bowiem, oprócz paru kochanek, ma jeszcze żonę, chce też zostać kompozytorem. Najlepiej w Ameryce Południowej. A, i jeszcze wykurzyć Rodrigo z orkiestry. Ale ćśśśs, żeby nikt się nie dowiedział.
Hajlaj, gdzie jest moja mate?
 

Występuje tutaj też plejada pięknych i utalentowanych aktorek - Saffron Burrows (Cynthia), Lola Kirke (Hailey, w wersji Rodrigo: HAJLAJ!), Bernadette Peters (Gloria), Hannah Dunne (Lizzie), Nora Arnezeder (Ana Maria), Debra Monk (Betty)... Każde kolejne nazwisko wnosi ze sobą powiew świeżości do serialu, bo i każda aktorka swoją rolę gra świetnie, i też świetnie do niej pasuje. Zwariowana i niezrównoważona emocjonalnie skrzypaczka? Jest. (I owszem, ktoś może powiedzieć, że Ana Maria jest niewiarygodna i że żaden normalny człowiek się tak nie zachowuje. Powtórzę więc po raz setny: normalnych ludzi nie ma. A zwłaszcza wśród zawodowych muzyków najwyższej klasy. Tak więc Ana Maria jest postacią - choć może dla niektórych nieco przeszarżowaną - u mnie wywołującą salwy śmiechu). Seksowna i intrygująca wiolonczelistka? Jest. Wkurzająca i chcąca za wszelką cenę postawić na swoim oboistka? Jest. Oboistka, która dopiero zaczyna karierę zawodową, ale ma zamiar walczyć o marzenia? Jest. 
Mój ulubiony wątek z Bernadette Peters. Tylko jakim cudem można mieć tak dziwny i jednocześnie tak piękny głos?

Warto na chwilę zatrzymać się przy Bernadette Peters grającą Glorię. Mimo że aktorkę tę kojarzę (chociaż nawet sama nie wiem, skąd), nigdy nie widziałam jej w roli tak naprawdę głównej. Dopiero przy Mozart in the Jungle mogłam docenić jej niesamowity (i bardzo nietypowy) głos, a także jej wigor i urodę (kurczę, Bernadette ma prawie 70 lat, a w jej sukienkach eksponujących idealną szyję i dekolt chętnie sama bym pochodziła na jakieś wielkie wyjścia). W serialu w ogóle cieszy to, że nie koncentruje się on tylko na ludziach bardzo młodych (i tak, mówię to ja, studentka pierwszego roku), tylko wprowadza osoby po czterdziestce, pięćdziesiątce, sześćdziesiątce i tak dalej. Brakowało mi tego w dotychczasowej serialografii, bo zawsze - jeżeli w ogóle - pokazywana mi była tylko jedna starsza postać otoczona przez o wiele młodszych ludzi, co po prostu wywoływało u mnie dysonans poznawczy z rzeczywistością.

Gdy dorosnę, chcę być jak Ana Maria!

U żeńskiej części obsady cieszy mnie też bardzo fakt, że żadna z kobiet nie jest typową mdłą bohaterką komedii, która bez przekonania snuje się po mieście i czeka, aż wszystko do niej przyjdzie samo (łącznie, rzecz jasna, z księciem na białym koniu). Wprost przeciwnie, kobitki Mozarta mają w sobie mnóstwo wigoru niezależnie od wieku, każda jest wiarygodna i realna, i nie biega za wszelką cenę za pierwszym facetem, który poprosi ją o numer. Widać to chyba jeszcze bardziej w drugim sezonie, w którym główny ciężar akcji przenosi się ze stosunków wewnątrzorkiestrowych na walki członków orkiestry z zarządem, możliwość strajku i - piękne - tournee po Ameryce Południowej.

Let's go to Mexico, czyli jak Mozart odnalazłby się w Ameryce Południowej

Na pewno ogromną (największą?) zaletą serialu jest to, że po prostu wciąga. Nieważne, czy ktoś lubi muzykę klasyczną, czy niekoniecznie, sądzę, że i tak się wciągnie w serial i będzie chciał wiedzieć, co stanie się dalej. Bo też Mozart in the Jungle porusza problemy, które bliskie są każdemu, jedynie umieszcza je w niecodziennym jak na serial otoczeniu - co stanie się, gdy na moje miejsce przyjdą następni? Zrezygnować z dużej, ale nie do końca pewnej szansy, i zadowolić się mniejszą, ale stabilną? Wdać się w romans z kimś, z kim nie do końca chcę być, żeby miło spędzić czas? Mozart... pokazuje też taką ogólną mozartowską wizję świata - rzeczywistość, w której kultura wysoka (nie uważam muzyki klasycznej za takową, ale to temat na inny wpis) miesza się ze zwykłym człowieczeństwem (zazdrością, gniewem, namiętnościami, neurozami, czasem nawet bójkami), i dostarcza przy tym zarówno śmiechu, jak i pewnej ilości refleksji. 


Przetłumaczyć każdy musi we własnym zakresie, bo ja przecież w ogóle nie przeklinam. Nigdy.




Wizji tej pomaga też brak przesadzonego dramatyzmu wątków - postacie da się polubić, bo są po prostu ludzkie i normalne (no, może poza tym ćwiczeniem po pięć godzin dziennie), a ich poczynania nie biorą się znikąd i mają w sobie logikę. Podkreślę raz jeszcze, że wreszcie trafiłam na serial, w którym nie dość, że jest świetna muzyka, to bohaterki nie czekają za wszelką cenę na księcia - jeżeli taki się akurat napatoczy, to fajnie, ale one też mają swoje własne marzenia i priorytety. Bardzo ładnie pobudowane są tu wątki drugoplanowe (np. chłopak Hailey, perkusista-dealer tabletek), a konstrukcja postaci jest idealna. Mozart... jednak nie przytłoczy nas ciężkością psychologizmu, wprost przeciwnie - sprawi, że uwierzymy w jego bohaterów i będziemy ich poczynania śledzić z sympatią i uśmiechem. 

Dobra, to powiedzcie mi to raz jeszcze: w końcu trzymam wiolonczelę czy gitarę?

Do Mozarta... mam jednak dwa zastrzeżenia. Po pierwsze: w serialu grają aktorowi aktorzy, to znaczy tacy, którzy z profesjonalnym uprawianiem muzyki nie mają za dużo wspólnego w tym sensie, że nie grają zawodowo (a często chyba w ogóle nawet przed rozpoczęciem zdjęć instrumentu, na którym grają w serialu, nie mieli w rękach). I o ile w większości przypadków dobrze wycięte kadry dają radę to zamaskować (chociaż może kwestia jest też taka, że np. na grze na oboju albo na dyrygenturze w ogóle się nie znam), o tyle w przypadku Saffron Burrows grającej Cynthię bardzo często widać, że jej lewa ręka praktycznie bezwładnie spoczywa na gryfie, podczas gdy wszyscy inni wiolonczeliści wykonują piękne vibrato. Czy naprawdę jest tak trudno ze swojej gaży wziąć kilka lekcji? Albo poprosić wiolonczelistów, którzy siedzą metr (!) dalej, żeby pokazali nam chociaż, jak wydobyć te dwa dźwięki, podczas których kadr skupia się na Cynthii? I wiem, że to taka mała bzdura, ale ta różnica między Cynthią a resztą grających strasznie mi przeszkadzała. Dziwna była ona też w tym kontekście, że serial pozwolił sobie na zaproszenie do występów epizodycznych wielu profesjonalnych muzyków, m.in. wybitnego pianisty Lang Langa, albo jednego z najlepszych skrzypków na świecie Joshui Bella. I to po prostu jakoś tak... nie wypada.  


Tak, ten pan po lewej to Joshua Bell. TEN Joshua Bell.


Druga rzecz - te odcinki są po prostu za krótkie. 30 minut? I 10 odcinków w serii? Dlaczego? Chociaż może to i dobrze, bo taka forma zostawia piękny niedosyt i sprawia, że chce się więcej. Więcej będzie pewnie w przyszłym roku (musi być!), a na razie będę oglądać tę dwudziestkę, którą odkryłam ze dwa tygodnie temu, i którą już teraz obwołuję (choć mam nadzieję, że nie na długo) najbardziej sympatycznym i pozytywnie zwariowanym serialem roku 2016, który dodatkowo oferuje jeszcze piękną muzykę i udowadnia, że muzyka sama w sobie jest piękna, nieważne, jakiego gatunku jest przedstawicielką. Mozart ściągnąłby czapkę, i perukę pewnie też.


Okładka książki Mozart in the Jungle. Sex, Drugs, and Classical Music
Mój (potencjalny) prezent imieninowy.

P.S. Pewne pocieszenie znajduję w fakcie, iż Mozart in the Jungle stworzony został na podstawie książki Blair Tindall pt. Mozart in the Jungle. Sex, drugs and classical music. Już wiem, co będę chciała na imieniny.


P.S. 2 W piątek nominacje do Oscarów. Ale mówię serio - w tym roku obejrzę wszystkie produkcje z bardziej interesujących mnie kategorii. Wszystkie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz