czwartek, 4 lutego 2016

KSIĄŻKA: Czytający Czwartek. Harper Lee "Idź, postaw wartownika" (wyd. Filia)




Dopiero niedawno trafiłam w swoim życiu na grupę ludzi (bo pojedyncze osoby już się zdarzały), z którą się nie męczę psychicznie i którą rzeczywiście chcę bliżej poznać, bo mam z jej członkami mnóstwo wspólnych tematów. Jednym z nich są książki. W moim najbliższym otoczeniu są ludzie, którzy potrafią miesięcznie kupić dwadzieścia książek i - co najlepsze - przeczytać wszystkie w ciągu danego miesiąca. A jako że nienawidzę sytuacji, w której przeczytam coś świetnego i odłożę to na półkę, aby tam martwiało, zaczynam rozkręcać międzyprzyjacielski handel na coraz grubszą skalę.

Pierwszą książką, którą udało mi się wycyganić od koleżanek jest dzieło amerykańskiej pisarki Harper Lee pt. Idź, postaw wartownika. Lektura ta nie dość, że powoli obrasta w różnego rodzaju urban legendy - Harper Lee wydała ją przecież po tylu latach - to jeszcze jest po prostu przyjemna w czytaniu. Choć nie obyło się też bez wad. Ale czy były one na tyle poważne, by zniechęcić mnie do czytania? Zapraszam do recenzji!




Po pierwsze: z Idź, postaw wartownika jest bardzo duży problem, jeżeli mówić o jego genezie. Zazwyczaj pisarze po prostu piszą książki, wydają je rok po roku, ludzie je kupują, a jak jeszcze pisarz dostanie jakąś nagrodę, to ludzie kupują jego twórczość w większej liczbie egzemplarzy. Proste? Bardzo. Natomiast mamy też taką Harper Lee: która swoim Zabić drozda - wydanym w 1960 (!) roku podbiła środowisko literackie, otrzymując Nagrodę Pulitzera. Lee poudzielała wywiadów na temat swojej twórczości, trochę się powypowiadała i... stop. Nie ma jej, po prostu zniknęła. Żadnych nowych, masowo produkowanych książek, żadnego pójścia za sukcesem, żadnego płynięcia na fali. Nic, zero, null, nihil. I mimo że każde dziecko, które ma zajęcia z literatury amerykańskiej, zna nazwisko Harper Lee, nigdy nie wydała ona nic innego. Nigdy. Aż do roku 2015, kiedy to Idź, postaw wartownika nagle się ukazało. I podobno było najchętniej zamawianą w przedsprzedaży książką w historii.

Dlaczego książka się ukazała? Tego na sto procent stwierdzić nie można. Na pewno Idź... powstało mniej więcej wtedy, gdy Zabić drozda, z tym, że jedni mówią, że była to wcześniejsza wersja słynnej powieści, którą wydawca kazał autorce stworzyć od nowa, bo mu się nie podobała, inni, że Zabić drozda miało tak naprawdę być pierwszą częścią trylogii. W całym tym galimatiasie dość głośnym echem odbija się także koncepcja złej adwokatki autorki, która skorzystała z faktu, że Lee cierpi na poważną chorobę, przetrząsnęła jej notatki i sejf i, znalazłszy rękopis, stwierdziła, że wyda go w formie książki nawet wbrew wcześniejszej woli autorki (tylko że w sumie po co miałaby to robić, skoro jako adwokatce prawdopodobnie rodzina płaci jej jakąś stałą kwotę?). Czasem miejsce prawniczki zajmuje zdegenerowana rodzina autorki. I nie mnie oceniać prawdziwość tych oskarżeń i historii - ja tu tylko czytam i piszę o tym, co mi się podoba, nie prowadzę śledztw (i dobrze, bo bym się do tego zupełnie nie nadawała).


Idź, postaw wartownika łączy się z Zabić drozda bohaterami, jednak czas akcji jest zupełnie inny - Jean Louise jest już młodą kobietą mieszkającą w Nowym Jorku, która do Maycomb wraca w ramach urlopu, na niecałe dwa tygodnie. Ponad siedemdziesięcioletni Atticus zmaga się z problemami zdrowotnymi, Jean Louise dogaduje swojej ciotce (a przygadać potrafi, że hoho!) i próbuje sprecyzować swoje uczucia w stosunku do kolegi z dzieciństwa. W pewnym momencie okazuje się jednak, że wszyscy, których przez całe życie podziwiała, i według których orientowała się w meandrach własnej egzystencji, tak naprawdę różnią się od ich wyidealizowanego obrazu istniejącego w jej głowie. Jean Louise nie może się z tym pogodzić - aż do ostatniej strony, na której walczy ze sobą, miotając się między idealizacją a rzeczywistością, miłością i empatią a pogardą dla swoich najbliższych. Tytułowy wartownik (pochodzący z jednego z biblijnych wersetów) spełnia tutaj funkcję społecznego sumienia - w tle powieści (a może właściwie na pierwszym planie) występuje bowiem społeczeństwo, które z jednej strony pomoże Murzynom w ich codziennych problemach (bo przecież są ich służącymi, listonoszami, mleczarzami), z drugiej jednak nie ma zamiaru przyznać im praw wyborczych i innych obywatelskich swobód. 
Idź, postaw wartownika jest jednak nie tylko charakterystyką amerykańskiego konserwatywnego społeczeństwa tuż przed dziejowym przełomem, ale także niezwykle trafnym opisem dylematów młodej kobiety - i czyni to w sposób wysmakowany, pełen klasy, bez infantylizmu właściwego wielu opisom dojrzewania. I owszem, na pewno na fakt, że tak bardzo mi się ta warstwa znaczeniowa powieści podobała, ma to, że sama jestem młodą kobietą na rozdrożu i widzę, że mimo upływu lat od napisania powieści, te kobiece dylematy tak naprawdę zawsze pozostają takie same.

Książkę Harper Lee czyta się świetnie - styl jest cudowny! - ale mam z tym dziełem jeden problem. Ta powieść jest po prostu... odrobinę niedorobiona, i to się czuje - ale właściwie dopiero pod koniec. Bo jest historia, która zapowiada się świetnie, z dylematami głównej bohaterki i jej przemyśleniami (i z tym, że mogłam się z nią utożsamić), i mamy wrażenie, że powoli się rozkręca, i że już, zaraz, za moment zacznie się punkt emocjonalnie kulminacyjny, a tu nagle... bum. Ostatnia strona. I my, w napięciu przerzucający kartki, by raz jeszcze przeczytać rozmowę z wujkiem Jackiem, która przy pierwszym czytaniu zdaje się zupełnie niekonkluzywna. Po lekturze nie za bardzo wiedziałam, jaki główny sens, jaką historię przekazać chciała czytelnikowi Lee - i nawet jeśli teraz, dwa dni później, po dokładnym przemyśleniu jestem w stanie coś sobie wyinterpretować i pomyśleć hm, autorka chyba chciała powiedzieć, że..., o tyle zaraz po przeczytaniu nie miałam najmniejszego pojęcia, jakie było meritum całej sprawy. Po zastanowieniu doszłam też do wniosku, że właściwie cała powieść - choć diabelnie wciągająca zarówno swoim zarysowaniem historii, jak i świetnym stylem - ma takie momenty, które sprawny redaktor kazałby wyrzucić czy przeinterpretować, gdzie można by coś dodać albo trochę ująć, żeby sprawić, aby cała historia była bardziej czytelna i wyrazista. I nie, nie chodzi mi o wykładanie jak przysłowiowej krowie na rowie: ten jest zły, ten jest dobry, ta sobie obserwuje, ale nic z tego nie wynika - to byłoby złe i całej historii zaszkodziło. Można by natomiast zadbać o to, żeby niektóre momenty po prostu odrobinę przeformułować (a może nawet napisać od nowa) w celu lepszego rozłożenia ładunku emocjonalnego. I żeby czytelnik nie kończył lektury z poczuciem Ale... ale... ale co się właśnie stało? (Swoją drogą, gdzieś znalazłam informację, że Idź, postaw wartownika to właściwie nie powieść, tylko jej szkic. W sumie by się zgadzało).

Niemniej jednak - mimo tej jednej, ale jakże znaczącej wady - powieść Lee mnie urzekła. Atmosferą, odwzorowaniem mentalności małomiasteczkowego społeczeństwa, rysem charakterologicznym i bardzo sprawnym językiem, który sprawia, że tę historię - nawet jeśli jest odrobinę niedopracowana - pochłonąć można w jeden wieczór. I autentycznie się przy niej wzruszyć, uśmiechnąć albo zatrwożyć. Oby więcej książek wywołujących tak dobre odczucia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz