sobota, 6 lutego 2016

SERIAL: Rozśpiewany wdzięk, czyli "Galavant"






Moje życie staje się ostatnimi czasy niezwykle cykliczne. Z jednej strony - bo wciąż wynajduję nowe rzeczy, które mnie zachwycają, i praktycznie zawsze dzieje się to przy czyjejś pomocy. Z drugiej - bo bardzo często tak się daną rzeczą zachłystuję, że wyciskam ją do ostatniej kropli. Książkę czytam półtora raza (raz normalnie, a pół te najlepsze fragmenty), film oglądam ze dwa, a serial... Cóż, serial potrafię obejrzeć w dzień albo dwa. I mimo że zarywam nockę, to buzia mi się śmieje, bo w końcu obcuję ze sztuką. I to jaką!

[A, jako że Galavant to serial muzyczny, to dzisiaj zamiast tylko obrazków w rolach przerywników występują moje ulubione piosenki z serialu - a nuż kogoś przekonają?]

#bezruchmusicalowy, czyli gdy postacie zamiast zrobić coś konkretnego, stoją i śpiewają. Plus popis aktorskiej dykcji.

No dobra, może Galavant to nie jest Wielka Sztuka, i nie jest też to serial, który przypadnie do gustu absolutnie każdemu, bo jeżeli ktoś niesamowicie nienawidzi produkcji brytyjskich albo musicali, to niech trzyma się z daleka. Ale jeżeli masz kilka godzin (każdy z osiemnastu odcinków trwa zaledwie po dwadzieścia minut), przysiądź i obejrzyj Galavanta. Choćby na próbę. Sądzę, że Ci się spodoba - bo jest w nim i humor, i piękny akcent, i niezwykle trafne mrugnięcia do widza, i całkiem miłe dla ucha piosenki.

Maybe You Wont' Die Alone, czyli Kiss the Girl z Małej syrenki w wersji średniowieczno-czarnohumorowej

O czym to w ogóle jest? O rycerzu, który wyrusza w podróż, by uratować swoją ukochaną. To znaczy ten rycerz już kiedyś po nią wyruszył, gdy została uprowadzona przez złego króla Richarda, tylko że piękna dama stwierdziła, że jednak woli władzę niż miłość. A, i w sumie to ten rycerz od roku jest tak naprawdę pijaczyną, który próbuje utopić swój smutek w morzu alkoholu. Albo raczej - oceanie. I właściwie to nie chce wyruszać na przygodę, ale zmusza go go do tego księżniczka, której królestwo zostało przez Ryśka i jego partnerkę podbite. Z tym, że ona sama też ma nie do końca czyste intencje wobec Galavanta.

 
Song a cappella, czyli opowieść o mnichach - plus genialny bas!


I może nie brzmi to jakoś szczególnie, ale trzeba zaznaczyć, że Galavant jest właściwie bardzo ładną i sympatyczną kpiną z całego gatunku rycerz-księżniczka-zły czarownik oraz z musicali w ogóle. Wszystko tu jest nie tak - główny bohater jest opijusem (choć po paru odcinkach się to zmienia), jego główny przeciwnik zamiast siać grozę wśród poddanych martwi się, że jego żona nie chce się z nim przespać, a księżniczka w opałach to nie słaba dziewka, tylko kobitka władająca mieczem tak samo dobrze jak tytułowy rycerz. Nie mówiąc już o samej królowej, która zamiast posłusznie słuchać męża, cały czas daje upust swojej irytacji jego ciapowatością i jest bardziej krwiożercza niż jakikolwiek złowieszczy wampir z filmów grozy. A wspominałam już, że Galavant to serial muzyczny? Czyli że jego bohaterowie co jakiś czas bez powodu zaczynają śpiewać? Okej, a mówiłam, że oni sami zdają się doskonale zdawać sobie sprawę z tego braku uzasadnienia, i jeszcze okazują to werbalnie? A. No to wspominam. I jeszcze że od pierwszych kadrów pierwszego odcinka widać, że całość będzie jednym wielkim żartem. Ta sama konwencja utrzymuje się do końca drugiego sezonu - widać ją w nawiązaniach do Gry o tron (pamiętajcie, że Waszą drugą córkę oddać trzeba White Walkerom!), innych musicali (to szczególnie w drugim sezonie - wyobrażaliście sobie kiedyś Grease z udziałem zombie albo Nędzników w wersji całkowicie chłopskiej, tylko ze znacznie zmienioną frekwencją śpiewaków w stosunku do oryginału?).




Parafraza Nędzników, czyli jak rewolucja wygląda w wydaniu całkowicie chłopskim. Plus dużo humoru i dużo Sida!


Świetne jest to, że każdą z piosenek da radę zapamiętać (to znaczy kojarzyć, że taka w serialu się pojawiła - a przy czterech piosenkach na odcinek to naprawdę dużo) już przy pierwszym podejściu. I nie, nie każda ma jakąś wybitnie skomplikowaną melodię o wysublimowanej harmonii (choć takie również się zdarzają) i nie każda jest nawiązaniem do znanej wszystkim piosenki (choć w drugim sezonie mamy też - tak z brzegu biorąc - piękną parodię It's Raining Men w wykonaniu Kylie Minogue). Ale za to każda, powtarzam - każda - jest rzeczywiście solidnie zrobiona i zaśpiewana (czasem poziom wokalny aktorów naprawdę pozytywnie zaskakuje). Nie tylko aktorzy główni mają bardzo dobre możliwości, dotyczy to również postaci o rolach bardziej epizodycznych, i to jest miłe - bo przy każdym odcinku krzyczy się O tak, tak, to moja ulubiona piosenka z <<Galavanta>>! Bardzo ciekawi mnie też zabieg nieprzystawalności tekstu do melodii - czyli że melodia jest całkowicie profesjonalna, pięknie zaśpiewana, dobrze odegrana i w ogóle mogłaby pojawić się na prawdziwej scenie, natomiast tekst to parodia poważnego tekstu, który wystąpiłby w poważnym musicalu. Dzięki temu prócz zachwytu nad muzyczną warstwą piosenek można przy nich również z powodzeniem parskać śmiechem - a czyż nie o to chodzi w serialu komediowym?

 
As Good As It Gets, czyli zaskakujący popis wokalnych umiejętności Sophie McShery. We own a glass now!


Wspomniałam o postaciach pobocznych - bardzo cieszy mnie to, że ich wątki są ładnie wprowadzane i dobudowywane. Nagrodę dla Pary Stulecia otrzymują oczywiście Gwen i Vincenzo (Sophie McShera, najbardziej brytyjska z brytyjskich aktorek, znana na przykład z Downton Abbey oraz Darren Evans). Jeden z ich duetów wrzucam na górze akapitu - As Good As It Gets to bowiem piosenka, która całkowicie zmieniła moje postrzeganie aktorki z bardzo dobrej na fenomenalną (usłyszcie te ostatnie, niezwykle mocne, jazzowe wyciągnięcia dźwięków, których nie spodziewałam się po tak wysokim sopranie, jakim dysponuje Sophie). W serialu pojawia się również mnóstwo postaci epizodycznych - najbardziej ucieszył mnie Hugh Bonneville (również znany mi głównie z Downton Abbey), który w Galavancie gra rolę Króla Piratów. W takiej charakteryzacji, że rozpoznałam go dopiero po dziesięciu minutach, i musiałam to dwa razy sprawdzić w Internecie, żeby uwierzyć. Aktorzy ci urzekają - widać, że nie są wprowadzani tylko po to, żeby Brytyjczycy mogli się pochwalić, że mają świetnych aktorów (choć to też na pewno jest powód), ale głównie po to, żeby zafundować widzom takie drobne perełki, którymi można się cieszyć, i cieszyć, i cieszyć...

 
Secret Mission, czyli jak zawiadomić absolutnie wszystkich o tym, co się właśnie robi


A jak na tym tle wypadają aktorzy główni? Cóż - i oni nie pozostają w tyle. Joshua Sasse, czyli tytułowy Galavant, ma takie oczy, że mogłabym patrzeć w nie całymi dniami, a w połączeniu z jego bardzo łagodnym, acz mocnym głosem, aktor stanowi idealnego serialowego rycerza i amanta, trochę zadufanego w sobie, ale jednocześnie mającego wrażliwe i szlachetne serce. Bardzo cieszy również Timothy Omundson w roli Króla Richarda. Aktor bowiem robi z siebie idealną fajtłapę, niezaradną ciamajdę, której całe życie usługiwał ktoś inny, ale kto właściwie nie jest wcale taki zły i może - i chce - się zmienić (co widać w sezonie drugim). Zaskakuje mnie także niezwykła głębia głosu Timothy'ego, której człowiek nie spodziewa się, koncentrując się jedynie na jego roli. Ale gdy aktor zacznie śpiewać - ach, cóż to za poezja! Najbardziej natomiast w jego roli cieszy mnie to, że twórcom udało się osiągnąć bardzo rzadką rzecz - widz, zamiast złego króla potępiać i nienawidzić, po krótkim czasie zaczyna mu szczerze kibicować, a z jego nierzadko szalonych pomysłów po prostu się śmiać.

Duet Vinniego Jonesa i Mallory Jansen - zaskakująco dobrze współbrzmiących. I ten bas, ach, ten bas!

Vinnie Jones na drugim (z dość częstymi przerzutami na pierwszy) planie wypowiada swoje - często absurdalne - kwestie z tak poważną miną, że ze śmiechu można spaść najpierw z krzesła, a potem z podłogi. (Rola ta staje się jeszcze bardziej godna docenienia, gdy potraktuje się ją jako zaprzeczenie ról aktora, z których jest najbardziej znany - twardych oprychów, których nic nie złamie). Co do śpiewu Vinniego mam mieszane odczucia - ze swoim barytonem (basem?) mógłby stać i grzmieć na niegrzeczne dzieci, i bardzo dobrze współbrzmi z innymi aktorami, ale jednocześnie ma w głosie jakąś taką zadrę, która sprawia, że chyba nie mogłabym słuchać jego jakiejś solowej płyty, chyba że śpiewałby bluesowe ballady.

Najbardziej przerysowana wydaje mi się Mallory Jansen grająca złą Madalenę - choć aktorka szarżuje z takim wdziękiem, że myślę, iż to po prostu koncepcja roli. Niesamowicie fascynują mnie też ogromne oczy Mallory, które są w stanie wyrażać multum emocji w bardzo krótkim czasie. W wielu momentach oglądania miałam też poczucie, że jest ona najlepiej śpiewającą aktorką w całym serialu - ze swoim mocnym altem, często wpadającym w jazzową stylistykę - szczególnie słyszałam to w piosenkach grupowych, w których potrafiła wybić się na pierwszy plan nawet z kilku czy kilkunastu osób. Cieszy mnie też to, że jej rola w drugim sezonie została rzeczywiście bardzo dobrze wyeksponowana, z bardzo ładnym ukazaniem początków jej wewnętrznej przemiany z okrutnicy na okrutnicę o nieco mniej okrutnym charakterze (choć zakończenie jej wątku było niezwykle demoniczne). 

 
I Don't Like You, czyli co dzieje się, gdy dwie kobiety się kłócą. W wydaniu dwóch genialnych wokalistek z ewidentnym zacięciem jazzowym


Karen David (Isabella), druga główna postać żeńska w serialu, jest sympatyczna, i na pewno nie jest typową księżniczką, która czeka bezczynnie na księcia na białym koniu, ale jest nieco mniej wyrazista aniżeli inne postacie w serialu (choć może to kwestia scenariusza). Bardzo podobało mi się - choć również irytowało - gdy w pewnym momencie była pod wpływem, w związku z czym zachowywała się jak typowa słodka idiotka - wypadło to niezwykle przekonująco. Aktorka natomiast, mimo niedostatków roli, nadrabia głosem - mocnym i wyrobionym. Doskonale słychać to w jej duecie z Mallory Jansen (link wyżej), choć mnie całkowicie urzekła już w drugim odcinku, w bardzo żwawej i skocznej piosence A Hero's Journey, szczególnie w momentach polifonii z Lukiem Youngbloodem. Ciekawe dla mnie jest to, że o ile o umiejętnościach wokalnych Karen byłam całkowicie przekonana już na samym początku serialu, ale podczas seansu nie urzekła mnie aktorsko (bo jest bardzo sprawna, ale o geniusz się to nie ociera), o tyle możliwości muzyczne Mallory musiałam dopiero poznać i jakoś tak się z nimi obeznać, żeby wysłyszeć, że aktorka jest rzeczywiście genialna, ale cały czas mam wrażenie, że ona z kolei w tym aktorzeniu jest aż za mocna, przesadzona. Niniejszym dochodzę też do wniosku, że najlepsza aktorsko jest tutaj już wspomniana przeze mnie Sophie McShera, po której widać idealne wyważenie roli, a także kunszt taneczny i wokalny (choć po jej pierwszym numerze też nie byłam do jej głosu przekonana, był dla mnie za wysoki). 

 
A Hero's Journey, czyli piękna polifonia i duuuużo Karen David

Nie mogę nie wspomnieć też o Luke'u Youngbloodzie, który rolę ma niestety dość mizerną - to znaczy dużo mówi i robi z siebie pozytywnego idiotę, natomiast nie zawsze dużo śpiewa. A szkoda, bo - co widać w A Hero's Journey czy Today We Rise - naprawdę umie posługiwać się swoim gładkim tenorem. U Luke'a widać też chyba najbardziej to, co podzielają chyba wszyscy aktorzy serialu - pozytywne nastawienie do całej produkcji, do wygłupiania się i do powodowania uśmiechu u widzów. Nikt w Galavancie swojej roli nie bierze poważnie, choć wszyscy - jak już pisałam - grają i śpiewają całkowicie profesjonalnie. Sprawia to, że wszystkie mrugnięcia do widza - których jest naprawdę mnóstwo - są wiarygodne i rzeczywiście wywołują porozumiewawcze mrugnięcie okiem, a nie politowanie. Warto też w tym miejscu wspomnieć o budżetowości serialu (tak pięknie zamaskowywanej!) i tym, że jego twórcy chyba w ogóle nie spodziewali się, że będzie im dane zrobić kolejny sezon - Galavant zdobył zamknięte grono fanów i wielbicieli, ale chyba nie ma szans wyjścia poza to kółko. Ale jakże bym chciała, by stworzono jeszcze jeden sezon! Zaprawdę, to byłoby cudowne.

 
Galavant parodiuje wszystko i jednocześnie nie jest niczym, co kiedykolwiek widzieliście. A na pewno nie Smashem, z którego piosenka tutaj w fenomenalnym wykonaniu Studia Accantus
 

W tym miejscu - po dłuuuugim zachwycie - muszę podkreślić jeszcze jedną rzecz. Galavant to nie jest serial ambitny. To nie House of Cards, gdzie każda minuta miała swoje znaczenie i gdzie można było spijać słowa z ust Kevina Spacey i Robin Wright, gdzie intrygi przerażały i ciekawiły. Nie jest to też Gra o tron, w której wszystko jest epickie, zrobione przy użyciu greenscreenów i innych wysokobudżetowych technologii, i gdzie wszyscy rzeczywiście wczuwają się w role epickich księżniczek, epickich książąt, epickich władców i epickich rycerzy. I nie, Galavant to też nie Smash, którego wszystkie piosenki nie dość, że były zaśpiewane profesjonalnie, to jeszcze niosły ze sobą poważną treść (dla niechcących wgłębiać się w temat polecam raz jeszcze moje ukochane Studio Accantus, które stworzyło polskie wersje najważniejszych piosenek z serialu - przykład wrzucam na górze akapitu). Galavant to po prostu muzyczna kpina - i z musicalu jako takiego, i z poszczególnych musicali, i z gatunku fantasy jako takiego, i ze słabych księżniczek, i z heroicznych rycerzy, i z okrutnych króli, i w ogóle ze stylistyki fantastycznej. I nie, nie jest to serial, który warto obejrzeć dla meandrów fabuły i krwiożerczego aktorstwa - ale jeżeli lubicie musicale (albo po prostu dobrze zrobioną muzykę), i chcecie po prostu miło spędzić kilka godzin albo polepszyć sobie humor, i potem podśpiewywać pod nosem przez tydzień albo i dwa, to Galavant jest na pewno pozycją dla Was.

 
West Side Story w wydaniu średniowiecznym, czyli Giants vs. Dwarves


A skoro Galavant to nie osiem albo dziesięć sezonów po dwadzieścia trzy odcinki, każdy po 40 minut, to mogę teraz iść i obejrzeć oba sezony raz jeszcze. Albo dwa razy. No, ewentualnie osiem. A przynajmniej do momentu, gdy nauczę się na pamięć wszystkich piosenek. Co chyba nie potrwa długo, bo zdaje mi się, że już większość umiem - tak niesamowicie mi wpadły w ucho, że od dwóch dni nie mogę przestać ich słuchać, co wyraz znajduje w tym oto poście. Polecam!

P.S. A, Galavant umie też bardzo trafnie spuentować niektóre zjawiska - warto przysłuchiwać się tekstom. Bo kto powie głośno, że pierwszy pocałunek jest zazwyczaj beznadziejny, jeżeli nie średniowieczny rycerz ratujący swoją księżniczkę?:-)

P.S. 2 W tym miesiącu jest bardzo, bardzo dużo ciekawych premier, a mam jeszcze zaległości ze stycznia. Spodziewać się więc można w przyszłym tygodniu naprawdę wielu recenzji najnowszych filmów. Zapraszam!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz