poniedziałek, 14 marca 2016

KSIĄŻKA: Chcę mieć maszynę do podróży w czasie, czyli Ryszarda Wolańskiego "Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań" (Dom Wydawniczy REBIS)





Filmów biograficznych raczej nie lubię, takowych książek - zdawało mi się do niedawna - również. Szczególnie, gdy książkowa biografia mówi o osobie, o której nigdy wcześniej nie słyszałam nic poza Tak, tak, żył kiedyś, grał, śpiewał, ach, co za czasy... A jednak okazało się, że historia Eugeniusza Bodo, jednego z najlepszych polskich aktorów dwudziestolecia międzywojennego i chyba pierwszego polskiego celebryty, przez te kilka godzin, które poświęciłam na jej zgłębienie, chwyciła mnie za serce i za gardło, i dalej nie chce puścić. Szczególnie, że została podana w tak odpowiedni sposób.

Moim strachem przy lekturze biografii jest zawsze to, że będą one suche, wyprane z emocji, jak notka na Wikipedii mówiąca, że Eugeniusz Bodo był polskim aktorem filmowym, rewiowym i teatralnym szwajcarskiego pochodzenia, reżyserem, scenarzystą, tancerzem, piosenkarzem i producentem filmowym. I rzeczywiście, Wolański w swojej opowieści niezbyt często mówi o emocjach, o pewnych momentach życia Bodo, np. o jego dzieciństwie, pisze bardzo krótko (choć to raczej ze względu na brak wystarczającej ilości materiałów archiwalnych, którymi mógłby się wspomóc), skupiając się raczej na jego karierze w latach 20. i 30. - ale to w ostatecznym rozrachunku okazuje się właśnie najmocniejszą stroną tej książki. Ale od początku.




Autor w pierwszych rozdziałach napomina o dzieciństwie i rodzicach Bodo, pisze także o pochodzeniu jego pseudonimu i o jego szwajcarskim paszporcie (co okaże się niezwykle ważnym elementem pod koniec opowieści), mówi też pokrótce o kilku jego pierwszych rolach. Już wspomniane ubóstwo archiwów sprawia, że o tej części życia Bodo raczej nie da się na pewno powiedzieć nic więcej, dlatego Wolański zaczyna się rozpisywać dopiero, gdy dochodzi do trochę dalszego okresu w życiu aktora, gdy począł on grać role epizodyczne w pierwszych polskich filmach i brylować w różnego rodzaju rewiach. Bo też miał Bodo czym brylować - nienaganną dykcją, niespotykanym akcentem (ni to zza miedzy wschodniej, ni staropolskim, z charakterystycznym l), prezencję i niesamowicie sprawne ciało. Najpierw pokochała go publiczność rewiowa i teatralna, potem, wraz z rolami w kolejnych filmach, zdobywał sobie fanów wśród publiczności kinowej. Okres robienia największej kariery przez Bodo zajmuje u Wolańskiego większość książki - bo i jest o czym pisać. Eugeniusz w czasie swojego życia zagrał bowiem w... około 40 (!) filmach (co jak na ok. 19 lat kariery, w czasach, w których nowoczesny film dopiero powstawał, jest ewenementem), do tego dochodzą liczne role w teatrach, kabaretach i rewiach. 




Wraz z opisem początków kariery Bodo zaczyna Wolański - przez pierwsze 50 stron może nieco za suchy i wyprany z emocji - przechodzić literacką przemianę. Oto bowiem z krótkich, treściwych zdań, pomijających najczęściej sferę życia prywatnego aktora czy domniemania dotyczące jego uczuć, wyłania się... niezwykle działający na uczucia i zmysły obraz. Obraz przedwojennej (i jednocześnie powojennej) Warszawy, miasta, w którym ludzi co noc spieszyli na kolejne spektakle, by w następne dni pod nosem podśpiewywać szlagiery z muzycznych widowisk. Warszawy, której mieszkańcy zachwycali się coraz to nowymi rewiami, pomysłami, utworami - i scenicznymi osobowościami. Miasta szyku, elegancji i szarmanckiego uroku mężczyzn oraz pięknych i w każdym sensie zjawiskowych kobiet, artystów i artystek, ludzi sztuki i inteligencji. I choć można oczywiście wysuwać argumenty, że obraz, który się pod wpływem książki Wolańskiego kreuje w głowie (choć sam Wolański o realiach jako takich pisze niewiele, a na pewno nie przybiera postawy gloryfikującej dwudziestolecie międzywojenne), jest nieco wyidealizowany, gwarantuję, że po lekturze Eugeniusza Bodo praktycznie każdy będzie chciał choć na chwilę przenieść się w tamte czasy. Nawet na trzy, cztery godziny - ot, by wybrać się do teatru i obejrzeć Bodo na żywo, poczuć ten klimat i atmosferę na własnej skórze.




Apetyt na podróż w czasie zaostrzają liczne materiały archiwalne umieszczone w książce. Zdjęcia, niekiedy rysunki, plakaty, okładki nut (wyobrażacie sobie, że kiedyś zwykli ludzie, tzn. niezawodowi muzycy, kupowali sobie nuty z piosenkami z filmów czy spektakli i grali na instrumentach tak o, dla rozrywki, żeby czymś zająć czas?) dodają historii - paradoksalnie - powiewu świeżości, bo oto tekst o człowieku zostaje wzbogacony tym właśnie człowiekiem. A co dopiero dzieje się, gdy włączymy YouTube i odpalimy któryś z nielicznych filmików z aktorem! I oczywiście, że działa tutaj głównie wyobraźnia. I idealizacja. Ale dam sobie rękę uciąć, że niejedna osoba chciałaby mieć choć od święta do czynienia z taką galanterią, jaką Bodo prezentuje na wspomnianych filmikach. Z taką klasą, takim szacunkiem, takim spojrzeniem i takim uśmiechem. I kto, no kto, nie uśmiechnie się, patrząc na cudowne uzębienie Bodo i jego figlarny uśmiech w Umówiłem się z nią na dziewiątą? Do czyjego serca nie trafi ten łagodny tenor z charakterystycznym l, czerń i biel, migający obraz i garnitur? I choć oczywiście - powtarzam raz jeszcze - dokonuję tutaj jedynie nałożenia swojego literackiego obrazu na rzeczywistość, muszę przyznać, że bardzo mi z tym dobrze, a sam Eugeniusz Bodo stał się dla mnie uosobieniem klasy.






Ale do tematu: ta idealizacja nie powstałaby oczywiście bez umiejętności Ryszarda Wolańskiego i jego sugestywnych obrazów. W klimat tamtych czasów wprowadzają też - oprócz już wspomnianych materiałów archiwalnych - bardzo ładnie wyodrębnione z tekstu krótkie notki biograficzne dotyczące życiorysów osób powiązanych z Bodo oraz streszczenia filmów, w których brał udział (zawsze okraszone fotosami). Również teraz, już długo po zakończeniu lektury, lubię sobie książkę otworzyć i po prostu na umieszczone w niej zdjęcia popatrzeć - szczególnie na te wydrukowane na kolorowo, na śliskim papierze (można się śmiać, ale dla mnie taka estetyka wydania ma bardzo duże znaczenie, o czym już niebawem pojawi się post). 





I oczywiście, że można się czepiać. Że przecież historia Bodo zakończyła się w sposób tragiczny (nie piszę, jak, bo wiem, że wiele osób nigdy tego tematu nie zgłębiało, i chciałoby przeczytać dzieło Wolańskiego, nie znając finału), więc tę opowieść można odebrać w zupełnie inny sposób. Albo że książka ma sporadyczne problemy z przecinkami, i że osoba odpowiedzialna za ogólny wygląd książki nieco poszalała z marginesami (mam wrażenie, że gdyby je zmniejszyć do normalnej szerokości, książka z czterystastronicowej zmieniłaby się w dwieściestronicową).  I wreszcie: że Wolański mógł to napisać inaczej, jak Grzebałkowska w Beksińskich. Portrecie podwójnym zwracając większą uwagę na życie prywatne aktora, albo jego (domniemane już dzisiaj) uczucia. Niniejszym akapitem więc, jak na recenzentkę przystało, się czepiam. A teraz odpalę sobie jeszcze raz Już taki jestem zimny drań (nasze czasy najwyraźniej też mają zalety - typu YouTube) i w uśmiechu pogrążę się w kontemplacji talentu i wyglądu Bodo.




Podsumowując: do książki Wolańskiego trzeba podejść z właściwym nastawieniem. Jego dzieło nie jest bowiem może dziełem wybitnym, jeżeli popatrzeć na nie ze stricte biograficznego punktu widzenia. Jeżeli jednak chcemy dzięki jakiejś książce przenieść się do dwudziestolecia międzywojennego, Warszawy pełnej rewii, spektakli teatralnych, aktorów i aktorek z prawdziwą klasą, i po prostu za tymi czasami zatęsknić, a jednocześnie dowiedzieć się czegoś intrygującego o aktorze i człowieku wielu innych talentów, który wywarł bodaj największy wpływ na film tamtego okresu, książka Wolańskiego jest dla nas pozycją idealną. Najlepiej - w połączeniu ze słuchaniem utworów w wykonaniu Bodo. Polecam!

P.S. Jeżeli kogoś zachęciłam do posłuchania śpiewanych przez Bodo utworów, może puścić moje ulubione, odtwarzając filmiki umieszczone między akapitami.

Serdecznie dziękuję Domowi Wydawniczemu REBIS za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz