piątek, 11 marca 2016

KSIĄŻKA: Trafnie o kobietach, czyli Sylwia Kubryńska "Kobieta dość doskonała" (wyd. Czwarta Strona)




Jako że ostatnio nawiązałam współpracę z dwoma Wydawnictwami i dodatkowo jestem chora, czytam wręcz wybitnie dużo (tzn. w miesiąc wyrabiam średnią gdzieś ośmiu statystycznych Polaków, jeżeli o czytanie chodzi). Ostatnio kontakt miałam z wieloma książkami rozrywkowymi, choć zdarzyło się też kilka, które wywołały u mnie głębszą refleksję. Kobieta dość doskonała Sylwii Kubryńskiej to jedno z niewielu dzieł, które zaliczyć mogę do obu kategorii - bo nie dość, że co jakiś czas wybuchałam przy niej głośnym śmiechem, to jeszcze czytałam ją jak jakaś psychofanka (którą zresztą pod koniec lektury się stałam), w dłoniach dzierżąc kolorowe karteczki i pieczołowicie zaznaczając wszystkie te fragmenty, do których chcę kiedyś wrócić. Bo że wrócę - to wiem na pewno.




Miesiąc bez chłopaka i już coś przeszkadza temu światu. Już kogoś niesie, już niepokoi. Ja mam, moi drodzy, chwilę na dotarcie do siebie. Moment na zapukanie do swoich drzwi. Przez tę krótką chwilę mam szansę na poznanie swoich pragnień, potrzeb, zachcianek. Na posłuchanie własnego oddechu, na wypicie herbaty, na koncert Depeche Mode z winylu. Albo na zwykłe ponudzenie się. Na odgadnięcie, co mi się w życiu podoba. Na przymierzenie wszystkich swoich dwóch sukienek i podotykanie ich materiału. Na zdecydowanie, czy wolę czerwień, czy turkus?


Na początku recenzji zazwyczaj piszę pokrótce, o czym dane dzieło jest. Kobieta dość doskonała jest o kobietach - i właściwie to tyle. AŻ tyle. I chociażby dlatego warto ją przeczytać, żeby zagłębić się w przygody bez przygód, akcję, gdy nic się nie dzieje. I - jak w moim przypadku - przeżyć pewnego rodzaju olśnienie. Bo nawet jeśli niektóre fragmenty nas bezpośrednio nie dotyczą, to zobaczymy, że mówią one o bliskich nam osobach - kobietach niezależnych, pełnowartościowych, radzących sobie w życiu, które jednak w większości wcale takie niezależne nie są. Bo nie wiadomo, co ktoś o tym pomyśli, a przecież to nie wypada, a przecież tak nie można. A przynajmniej - my tak myślimy, bo tak zostałyśmy wychowane. Więc co robimy? Zrywamy okowy, ściągamy biustonosze i lecimy na Manifę? Nie, my klniemy pod nosem, po czym się dostosowujemy. I to, wbrew pozorom, nie zawsze chodzi o to, że musimy gotować czy prać komuś skarpetki, a same nie możemy się rozwijać, bo kto zostanie z dzieckiem. Chodzi o zupełnie inne rzeczy - o których Kubryńska pisze nieładnie, niesłodko, nieniewinnie. I - ma cholerną rację w każdym słowie tej książki.




Ożeż kurwa mać! Pokażcie mi męża, który słyszy, że to twoje życie! Pokażcie dom, w którym wszyscy chodzą na palcach, bo mama pisze! Ha, ha, ha! Co robi? Chora jest na głowę? Fanaberia kolejna? A obiad? A rachunki? A wywiadówka? A poważne życie? Niezły ubaw. Sorry, to ty teraz będziesz książki pisać? To może ustalmy, co będziemy jeść, brukiew? Może od razu weźmy się połóżmy i poumierajmy z głodu. Tym bardziej, że nie jesteś żadnym Ernestem Hemingwayem. Nie jesteś nawet facetem. Jak facet pisze, to dom zamiera, zastyga w ciszy i sakralnym oczekiwaniu na efekt geniuszu. Jak kobieta pisze, to ma ostrą histerię macicy, którą należy przeczekać z umiarkowaną cierpliwością, ukradkiem pukając się w czoło, nie zapominając jednak o systematycznych dziabnięciach złośliwości. Jak kobieta pisze, to może po nocy, bo w dzień jest wystarczająco dużo do zrobienia. Jak kobieta pisze, to, gdy pewnego dnia dostaje maila z gratulacjami, to przecież nie z powodu jej literackich dokonań, tylko, uwaga, dlatego że nadawca zobaczył jej fotkę w Internecie. Tę fajną fotkę, na której całkiem niezła z niej dupa. To chyba wiadomo, o co chodzi?


I okej, zdaję sobie sprawę z tego, że już teraz część osób - jeżeli w ogóle doszła do tego momentu - myśli sobie E tam, jakieś feministyczne brednie. Co więcej - że bardzo duża część tych osób to kobiety. Ale, proszę państwa, ile razy w życiu spotkałyśmy się z kompleksem, że nie jesteśmy doskonałe? Ile razy pomyślałyśmy, że musimy się bardziej postarać, bo na razie cały czas jest z nami źle i nam nie wychodzi? Że musimy schudnąć? Zacząć oglądać mecze, bo inaczej Nasz Wybranek stwierdzi, że jesteśmy nudne? Zmienić kolor włosów, bo faceci wolą blondynki? Nauczyć się robić desery jak z Masterchefa? W pracy dorównać innym pracownikom? A na studiach dostać lepszą ocenę niż koleżanka? I jeszcze do tego być uśmiechnięte i kochane, bo przecież skwaszonej laski nikt nie polubi? I, choć jako kobiecie zdaje mi się, że mężczyźni mają tutaj jednak trochę łatwiej, sądzę, że panowie też to czują - bo przecież muszą mieć na brzuchu kaloryfer, solidną pracę, żeby utrzymać rodzinę, dobrze się ubierać, własny samochód, miłych rodziców i pamiętać, co teraz leci w kinie. I jeszcze jest okej, kiedy udaje nam się taką niechęć do samego siebie przekuć w coś konstruktywnego - np. zapisać się na treningi tańca na rurze, bo nie podoba nam się nasze ciało, pójść na kurs języka, bo koleżanka lepiej mówi po francusku, zacząć pisać bloga, bo chcemy lepiej dobierać słowa - ale w wielu przypadkach (rozejrzyjmy się tylko) ten społeczny wymóg bycia doskonałym po prostu frustruje i wkurza.




Nie obrażajcie się. Myślicie, że ja piszę o was? Ha, ha. Dobre sobie. Ja dźwigam swoje lustro od najmłodszych lat, ja w kółko piszę wyłącznie o sobie. Ja nie jestem narratorem wszechwiedzącym, jak ma to w zwyczaju Jerzy Pilch. On jest mężczyzną, to sobie może być narratorem wszechwiedzącym. Ja jestem kobietą. Ja jestem narratorem nic nie wiedzącym, obecnym w każdej osobie swoich wywodów, nic nie wiedzącym narratorem wszechosobowym. O kimkolwiek nie napiszę, to będę ja. To będzie o mnie. To jest o mnie.


W ten sposób Kobieta dość doskonała Kubryńskiej staje się manifestem polskich kobiet (choć sądzę, że mężczyźni też się tu odnajdą). Kobiet, które muszą stawiać stopy równo, bo ciocia Jadzia tak powiedziała, które pół dnia spędzają, zastanawiając się, jaki kolor sukienki wybrać na spotkanie z Nim, a On i tak ma nas w dupie, które nie mają czasu na mycie auta i przez to czują się gorsze, bo przecież koleżanka auto umyła, zrobiła dzieciom i mężowi kanapki i jeszcze szybciej oddała swoją część projektu. A my co? A my mamy tylko zdjęcie na Facebooku, na którym wyglądamy jak kupa, ale boimy się je skasować, bo wtedy zwróci to uwagę naszych współpracowników i zaczną się plotki. A tego przecież nie chcemy.



[...] Nasza wina, gdy nadętej ciotce nie podoba się odziedziczony po tatusiu sposób stawiania stóp. Nasza wina, że mamy trzy włosy na krzyż w kolorze popiołu. Nasza wina, że lecą buty przez okno. Chyba nie muszę wspominać, czyja to wina, że mamy z matematyki cztery plus, nie pięć? Nasza wina, nasza wina wielka, kolektywna, zbiorowa. Jeśli nawet któraś głowę podniesie i powie Winę za gwałt ponosi gwałciciel, to zaraz zerwie się jedna z drugą, i z trzecią, i ze sto pięćdziesiątą i wrzasną: Nieprawda, to wina tej dziwki z dekoltem!


Powieść Kubryńskiej jest wybuchową kompilacją wszystkich tych sytuacji, których doświadczają kobiety. Dlatego właśnie niektóre fragmenty czyta się jedynie ze zrozumieniem (myśląc sobie: no, dokładnie, tak reaguje Hania/Ada/Monika/Beata!), a przy części nie można się nadziwić, że autorka tak celnie ujęła to, co czujemy, i przyklaskuje się każdemu jej słowu. Nawet ja - wychowywana w duchu zdecydowanie feministycznym - nie mogłam nie przypomnieć sobie podczas lektury i się kolejny raz nie wkurzyć na niektóre sytuacje z życia wzięte. Jak wtedy, gdy czasem przy okazji wspomnę komuś, że nie wiem jeszcze, czy chcę mieć dzieci (dopiero zaczęłam studia, skąd mam wiedzieć, co będzie za 5-10 lat?), ale sądzę, że na pewno chciałabym się w jakiś sposób poświęcić pracy zawodowej (jakakolwiek by ona nie była), i w odpowiedzi niezmiennie słyszę No ale wiesz, przecież jak już te studia skończysz, to będziesz mogła siedzieć w domu z dzieciakami i od czasu do czasu sobie coś tam porobić, jeśli musisz, kto ci broni? w różnych wariantach (i tak, również od osób o przekonaniach raczej wywrotowych niż tradycyjnych). Z tego powodu dotarły do mnie także te fragmenty, które mówią o przepraszaniu za coś, co jest nieistotne, albo co  nie jest naszą winą. Lubisz artystyczny chaos na biurku? Przepraszaj, jesteś dziewczyną, i nic z tego, że goście przyjechali niespodziewanie i robią Ci kłopot, o którym nie zająkną się nawet słowem. Miałaś odwagę, żeby zakończyć związek, który już naprawdę nie działał, tylko druga osoba bała się to powiedzieć? Przepraszaj. A potem idź błagać, żeby przyjął Cię z powrotem, bo drugiego takiego już nie znajdziesz, więc ślij te smsy i czekaj przy telefonie jak pies, aż mu się zachce odpowiedzieć. W końcu musisz pokazać, że Ci zależy. 




Podobno każdy człowiek ma dwa życia. To drugie zaczyna się wtedy, gdy zrozumie, że ma tylko jedno. A ja myślę, że jest jeszcze trzecie. Najpiękniejsze. Zaczyna się wtedy, kiedy zrozumiesz, że większość spraw na świecie to nie twój problem. Że nie wszystkie problemy tego świata dotyczą ciebie. Więcej. Że jest bardzo dużo problemów, które pozornie dotyczą ciebie, ale spokojnie możesz mieć je w dupie.

I to już nawet momentami nie chodzi o nasze własne nastawienie - bo jeżeli wiemy, że jesteśmy wartościowe, i że w sumie to nic nie musimy (a do tego naprawdę można dojść), to i tak cały czas będziemy od innych słyszeć te pytania. I nawet jeśli wzruszymy na nie ramionami, to czasem, gdy będzie nam smutno, będziemy się zastanawiać - a może rzeczywiście mogłabym trochę schudnąć? A może jakbym więcej mu gotowała, to by stwierdził, że dobrze będzie mi się oświadczyć, i by ze mną został? I jedyne, co można zrobić, to po prostu te myśli spróbować ze swojej głowy wyrzucić, a od takich ludzi się odizolować, bo nic dobrego ze sobą nie wnoszą. Do tego wniosku chyba dochodzi też sama Kubryńska - choć jej historia tak naprawdę nie ma zakończenia, tak samo jak końca nie mają te pytania i poczucie winy. Zmianie ulec może tylko nasze własne nastawienie - bo bardzo często to przepraszająco-pokorne kulenie się w kącie życia jest głównie naszą winą. I jeżeli chcemy coś z tym zrobić, to musimy przestać myśleć, że mamy się nauczyć piec torty, nienagannie prasować koszule, zawsze mieć zlew bez brudnych naczyń i jeszcze triumfować w pracy. Albo że musimy się dostosować, rodzić dzieci, kiedy każą, brać ślub, kiedy każą, iść na urlop, kiedy każą. Bo wiecie co? To jest nasze życie i nikt za nas go nie przeżyje. Kubryńska gwarantuje też, że to się może udać - np. postacią Noemi. Więc, drogie panie - jeszcze jest nadzieja!




Nie kocha, dziewczyno, bo jakby kochał, to byś żadnego kwiatka nie musiała skubać, bo byś to, jak amen w pacierzu, WIEDZIAŁA. Każda kobieta WIE. Po prostu to wie. A jeśli nie wie, to znaczy, że nic tu po niej. Jeśli nie wie, to znaczy, że nie kocha. Koniec kropka. Jak facet kocha, to wie o tym cały świat i pół kosmosu. Jak facet kocha, to nawet twoje erytrocyty to wiedzą.. Jak facet kocha, to nawet jeśli jest niemową, tak to roztrąbi, że nie ma wróbla, który by tego nie wiedział.


Jeszcze ostatnia rzecz: powypisywałam z Kubryńskiej cytaty, do których chcę wrócić, i które miały znaleźć się w przerwach między akapitami. Oczywiście cytatów jest nieco więcej niż przerw, toteż musiałam wybrać absolutnie najulubieńsze, ale nawet i to jest dobre (choć już nie pokusiłam się o wstawienie fragmentu o najpiękniejszej kobiecie na świecie, który jest absolutnie genialny), bo dają one próbkę świetnego literackiego stylu felietonistki. Przeczytajmy więc te kilka cytatów, zachwyćmy się - tak, jak ja się zachwyciłam prawdziwością tej książki - i idźmy przeczytać ją całą. Bo tak prawdziwego manifestu kobiet, które muszą się bardziej postarać, jeszcze nie było. 



1 komentarz: